Nieważne, że zna 2 języki, potrafi wszystko załatwić, doskonale ogarnia kalendarz i pilnuje, by szef dostał wszystko na czas. Według niektórych, najważniejszą kompetencją asystentki prezesa jest to, że się dobrze bzyka.
Od ludzi wykształconych, piastujących stanowiska specjalistyczne i kierownicze, mamy prawo wymagać kultury, rozumu i odpowiedniego poziomu wypowiedzi. Prawda? Szczególnie, jeśli swoje wypowiedzi zamieszczają na ogólnoświatowym, ogólnodostępnym, profesjonalnym portalu społecznościowym, jakim bez wątpienia jest LinkedIn. Jest to portal, który pomaga budować markę osobistą, profesjonalną właśnie.
Wystarczy jednak tylko jeden komentarz, by taką markę zburzyć. W połowie maja przez polski internet przetoczył się taki screenshot z Linkedina właśnie:
Można się przyczepić do użytego w poście oryginalnym słowa “oddam”, tak, jakby asystentka była towarem, ale można przyjąć, że to taki slang. Ot, często widzę, jak na mojej linkedinowej tablicy rekruterzy chcą “oddać” w dobre ręce dobrych kandydatów, dla których oni akurat nie mają ofert.
Nie widzę jednak ani jednego dobrego wytłumaczenia dla komentarza niejakiego pana Marcina Anteckiego.
Autor tego niewybrednego komentarza tłumaczył się później, że, no właśnie, to nie on jest autorem, ale nowo poznany w szpitalu kolega. Naprawdę, mógłby sobie darować. Nawet jeśli już ktoś pożyczyłby telefon komuś nowo poznanemu, to akurat osoba o tak ogromnym intelekcie (skoro napisała tak bystry komentarz) weszłaby akurat na Linkedin (czemu nie Facebook, pisząc, “hehe wychodzę z szafy”?) i akurat odnalazłaby ten post. Ehe.
Nie dziwi oczywiście oburzenie w komentarzach. Co mnie jednak dziwi, to że w XXI w., w środku Europy, nadal ktoś uważa, że tego typu komentarz jest na miejscu i nie przyjdzie mu nawet do głowy, że takim komentarzem może kogoś obrazić. Jakby nie patrzeć, w oryginalnym poście chodziło o jakąś konkretną osobę, a nie wyimaginowaną asystentkę.
Nie jest na miejscu to, że asystentki, a czasami kobiety w ogóle, sprowadza się do roli ozdobno-rozrywkowo-seksualnej. Nie śmieszą mnie kawały z puentą “To ruchajcie głównego księgowego” czy “Aa, z przyjemnością to 5000”. Jestem przekonana, że nie wymyślają ich kobiety.
Nie na miejscu jest też to, że w komentarzach podobno pojawiały się… głosy oburzenia na oburzenie, “no bo od czego jest niby asystentka?”. Podobno, niestety nie jestem w stanie tego zweryfikować – oryginalny post został prawdopodobnie usunięty.
Co ciekawe, pan Marcin A. chyba jednak zawstydził się tym nagłym wzrostem zainteresowania, bo próżno szukać profilu z takim nazwiskiem. Zostały same inicjały, M.A. Cała reszta profilu została nietknięta, więc wciąż możemy prześledzić ciekawą karierę. Panasonic, obecny pracodawca autora, wydał specjalne oświadczenie, w którym odcina się od prywatnych poglądów swoich pracowników i obiecuje zbadanie sprawy. Jestem ogromnie ciekawa, jak skończy się ten wybryk, ta szpitalna przygoda, dla M. A.
Jaka lekcja płynie dla nas z tej wpadki?
Po pierwsze, nie udostępniaj nikomu telefonu, jeśli jesteś gdziekolwiek zalogowany. Po drugie, przyjmuj krytykę na klatę i bierz odpowiedzialność za swoje słowa. Po trzecie, do jasnej cholery, używaj narzędzia zgodnie z przeznaczeniem. Serio, panie Marcinie, warto było dla chwili (niezwykle wysokich lotów) beki psuć sobie wizerunek?